Rozdział 17
Popadła w
odrętwienie, a obraz zaszedł jej mgłą. Chciała poznać szczegóły komunikatu
Blacka, ale krew odpłynęła jej z twarzy, a umysł zaczął pracować na zwolnionych
obrotach, podsuwając jej coraz to straszniejsze wyobrażenia. Nim zdążyła
zapanować nad reakcjami swojego organizmu, poczuła gwałtowne szarpnięcie, a
przed oczami pojawiła się jej zaniepokojoną minę Jo.
- Przyjadę
o szóstej – zakomunikował, ale nie miała nawet pojęcia czy mówił o godzinie
wieczornej czy też porannej. Wydostała się z pomieszczenia wraz z całym tłumem,
który natychmiast uniósł się żywymi spekulacjami, brzmiącymi dla niej jak
niezrozumiały bełkot.
Całą drogę
do domu powłóczyła nogami przez co trwało to dwa razy dłużej niż za zwyczaj. W
połowie wędrówki śnieg z deszczem zaczął sypiać jej prosto w twarz, ale
kompletnie jej to nie zraziło. Właściwie było jej wszystko jedno. Chłód w ogóle
jej nie dokuczał, a krajobraz dookoła zdawał się być jedną, wielką, szarą
plamą.
- Właśnie
wróciła – dobiegł ją nerwowy dziewczęcy głos. Zaraz potem ujrzała jak Madeleine
odkłada słuchawkę telefonu i prędko do niej podbiega. – Arie, zgłupiałaś!
Przeziębisz się – zganiła ją na dzień dobry. Pomogła jej ściągnąć kurtkę i
zaprowadziła za rękę do kuchni, gdzie od razu nalała jej ciepłej herbaty.
Ciemnowłosa poczuła się jakby znów była małym dzieckiem, wokół którego na
okrągło trzeba skakać i które przysparza mnóstwo zmartwień swoim opiekunom. –
Musimy cię spakować, Jonathan będzie tutaj bladym świtem – oznajmiła, choć jej
rozmówczyni miała problem nawet z tym,
by zrozumieć o jakim Jonathanie była mowa. Synapsy w jej mózgu były tak spowolnione,
że była w szoku, iż stała jeszcze na nogach i w ogóle funkcjonowała.
Przynajmniej
już wiedziała, że chodziło o szóstą rano.
Reszta
wieczoru przeleciała jej między palcami. Nim się obróciła, leżała w swoim łóżku
i tępo wgapiała się w sufit. Mimo, że ogarnęła ją bezkresna pustka, nie
potrafiła zmrużyć oka. Czuła, że powoli się rozsypywała i była pewna, że gdy
nastąpi to ostatecznie, nie będzie mieć w sobie dość siły, żeby się ponownie
pozbierać.
W myślach
pojawiały się jej kolejno wszystkie osoby, których śmierci była świadkiem i do
których śmierci sama się przyczyniła. Wyrzuty sumienia zaczynały ją skręcać i
zastanawiała się czy inni mieli tak samo. Czy Jo też tak miał… W żaden sposób
tego nie okazywał, ale przecież ona też się z tym nie zdradzała. To, że nie
prezentowali swoich słabości publicznie, nie znaczyło, że ich nie posiadali.
Wszelakie troski nękały ją do samego poranka, pozostawiając ją
solidnie wyczerpaną. Nie potrafiła się dobudzić żadną znaną jej metodą, więc po
prostu snuła się mozolnie, starając doprowadzić się do porządku. Z trudem udało
jej się wcisnąć na siebie wąskie, granatowe jeansy i ulubiony, bordowy
sweterek. Dorzuciła do spakowanej przez przyjaciółkę torby kilka niezbędnych kosmetyków
i powlokła się z całym bagażem do przedsionka.
- Nie wypuszczę cię bez śniadania
– zagrzmiała ruda, wygrażając jej palcem. Westchnęła cicho, ale posłusznie
zasiadła do stołu i pochłonęła przygotowany posiłek. – Nie przejmuj się tak,
wszystko będzie dobrze – dodała,
obserwując jej pozbawione życia ruchy. Skrzywiła się, nie wierząc w ani
jedno słowo. Zdała sobie sprawę, że nie miała bladego pojęcia na jak długo
wyjeżdżała i że nie pożegnała się nawet z ojcem i Gracie. Wieczorem zupełnie
nie kontaktowała, a teraz nie chciała ich budzić.
- Zaczekaj chwilę – poprosiła i
udała się do swojej tajemnej skrytki. Kierowana nagłym lękiem, wręczyła
czerwonowłosej jedną z zakamuflowanych w domu broni. Bezpieczeństwo
pozostawionej na pastwę losu rodziny gnębiło ją znacznie bardziej niż jej
własny żywot. – Tak na wszelki wypadek – wyjaśniła, uśmiechając się słabo.
Maddie przełknęła głośno ślinę i pokiwała z powagą głową. – Pożegnasz ich ode
mnie? – zapytała cicho, licząc, że nie zdradzi targających nią emocji.
- Oczywiście głuptasie – odparła,
a w jej policzkach pokazały się urokliwe dołeczki. – Ale pamiętaj, że masz
szybko do nas wracać – przypomniała, przytulając ją czule.
- Postaram się. Uważajcie na
siebie – powiedziała, czując, jak stopy wrastają jej w ziemię i nie pozwalają
oddalić się na krok.
- Ty bardziej.
Z dworu dobiegło je pojedyncze
trąbienie. Chcąc, nie chcąc, chwyciła swoje manatki i opuściła ukochane lokum,
udając się w nieznane. Nie wiedziała, co ją czekało ani czy uda jej się tu
wrócić, ale miała nadzieję, że przynajmniej jej bliskim nic nie zagrażało.
Wsiadła do wściekle żółtego,
sportowego pojazdu, który zdawał się być jedynym jasnym punktem tego dnia. Nie
uraczyła kierowcy słowem, pogrążając się we wszechobecnej, ponurej atmosferze.
Wydawało się, że czas przestał
istnieć. Nie miała pojęcia czy minęło kilka godzin czy raptem kwadrans. Każda
minuta wyglądała dokładnie tak samo i całość zlewała się jej w wielką plamę. W
drodze, nie zamieniła z Jo ani słowa. Wysadził ją tylko przecznicę od celu i
odpowiednio pokierował. Nie była pewna, jak udało jej się trafić na miejsce,
ale nie zawracała sobie tym głowy.
Tkwiła w tej samej pozycji,
udając, że wcale nie doskwierało jej odrętwienie. Opierała się o ścianę wagonu
i stojącą obok skrzynie, pusto wpatrując się w drewnianą podłogę, przez której
szpary mogła dostrzec rozmazany obraz szyn. Wokół, pomimo obecności sporej
ilości osób, panowała niemal grobowa cisza.
Czuła się jednocześnie jak
uciekinier i więzień. Pierwszy raz samotnie opuszczała teren swojej prowincji i
nawet te wszystkie pesymistyczne scenariusze, które snuła w swojej głowie nie
były w stanie zgasić tego płomyczka ekscytacji, tlącego się na myśl o poznaniu
kawałka nowego świata.
Choć dalej nic nie zostało
wyjaśnione, przestała się tym martwić. Zapewne jako jedyna, a przynajmniej
jedna z nielicznych w wagonie, wyglądała na znudzoną i obojętną. Reszta
obecnych zdawała się być na przemian zafascynowana i przerażona, a Ara, patrząc
na ich pełne życia twarze, rozmyślała o tym, ilu z nich załapie się na bilet powrotny.
W tym chwiejącym się pudle nie
było żadnej ucieczki od samego siebie, więc została zmuszona do zmierzenia się
z każdą swoją rozterką. Nadeszła chwila by stanąć oko w oko ze swoimi demonami
i wyciągnąć jakiekolwiek wnioski ze wszystkiego, co do tej pory ją spotkało.
Uparcie chciała skupić się na
czymś istotny, ale za każdym razem tok jej rozumowania zbaczał z kursu i
lawirował prosto do jednej postaci.
Jonathan.
Z każdym dniem pojawiało się
znacznie więcej pytań, niż odpowiedzi. Nic nie było oczywiste i nic nie mogła
uznać za pewne. Znajomość z tym chłopakiem była niczym huśtawka, w mgnieniu oka
przechylała się skrajnie z jednego końca na drugi. Przez większość spędzonego z
nim czasu był chłodny i zdystansowany, ale to nie te momenty zaprzątały jej
myśli. Nachalnie odtwarzała jedynie te wspomnienia, które wiązały się z jego
nietypowym zachowaniem. Jak wtedy, gdy okazywał złość, strach czy wręcz
przeciwnie, spokój albo rozbawienie.
Dotkliwie dręczył ją fakt, że
mimo tylu obserwacji, tak naprawdę nie posiadała żadnej wiedzy. Był jak czysta
kartka, podczas gdy jej prywatność zdawała się być podana na tacy, a
konkretniej w papierach Blacka. Była pewna, że w dokumentach nie zabrakło nawet
informacji o pierwszym słowie czy też miesiączce. Gdyby była całkowicie
zdesperowana, podkradłaby się do biura i nieco poszperała, ale równie dobrze
mogła od razu wyskoczyć z pociągu. Nie liczyła na to, że takie misje zakończą
się sukcesem i ujdą jej płazem.
Pozostawało jej czekać i być
czujnym. Skrycie łudziła się, że w końcu zrozumie, choć niewielką część tego,
co kryło się w umyśle i osobowości Diabła. Chciała chociaż dowiedzieć się, co o
niej myślał, gdyż za każdym razem odnosił się do niej zupełnie inaczej.
Potrafił jawnie okazywać jej swoją niechęć, ale nie mogła pominąć faktu, że
uratował jej marny tyłek i krył ją, gdy nawaliła. Zdradził jej również swoją
tajemnice, no i jakby nie było te chwile na dachu nie mogły być bez znaczenia.
Utrudzona zmaganiami z własną
świadomością, przysnęła. Obudziła się dopiero, gdy pociągiem porządnie
zatrzęsło i uderzyła głową o belkę ze znajdującej się obok skrzynki. Nie
chciała nawet zaprzątać sobie głowy tym, co mogło znajdować się w środku.
Towarzysze podróży przełamali się
i pogrążyli w szeptanych rozmowach. Nie znała tutaj nikogo, toteż nie dołączyła
do konspiracyjnych pogaduszek ani tym bardziej nie starała się żadnej podsłuchać.
Czuła zmęczenie, a ból pleców przyzwoicie dawał o sobie znać. Powoli zaczynała
marzyć o dotarciu na metę, bez względu na to, co miało ją tam spotkać. Była
głodna i pragnęła jedynie ruszyć się z twardej posadzki w jakieś przyjemniejsze
miejsce. Na domiar złego w pobliżu nie było toalety, a każdemu po tylu
godzinach odzywała się pierwotna potrzeba.
Jej wytrzymałość była na skraju.
Sekundy, góra minuty, dzieliły ją od wybuchu. Frustracja wręcz się z niej
wylewała, kipiała ze zgryzoty. Lada chwila eksplodowałaby i zniszczyła wszystko
na swojej drodze, ale ku szczęściu wszystkich obecnych, maszyna ostatecznie się
zatrzymała.
Minęło zdecydowanie za dużo czasu
nim drzwi pojazdu się rozsunęły i pozwolono wydostać się im na zewnątrz.
Zewsząd oślepiła ją intensywna zieleń i trochę zajęło jej zorientowanie się w
sytuacji. Oczy rozszerzyły jej się ze zdziwienia, gdy pojęła czym
charakteryzowało się nowe otoczenie.
Choć nie było na to racjonalnego
wytłumaczenia, każdy krzew i każde drzewo pokryte było dojrzałymi liśćmi, a
trawa pod jej stopami była soczyście zielona i niesamowicie świeża. Musieli
przebyć naprawdę szmat drogi, skoro klimat zmienił się tak diametralnie. Serce
zabiło jej nieco szybciej w przypływie uniesienia i z trudem powstrzymała
ochotę by po prostu położyć się na ziemi i przeczesać te delikatne źdźbła
palcami.
- Witajcie w Zielonym Zakątku –
niski i głęboki głos dobiegł do jej uszu i oderwał ją od przyjemnych fantazji.
– Za mną – dodał jedynie, przywołując wszystkich gestem ręki. Wysoki, barczysty
mężczyzna nie raczył nawet spojrzeć za siebie, jakby był pewny, że nikt nie
odważy mu się sprzeciwić. Jego głowa była ogolona na łyso, a opinający ciało
podkoszulek podkreślał jego przerośnięte mięśnie. Sprawiał wrażenie ponurego i
nieprzyjemnego i zupełnie nic w tym człowieku nie budziło sympatii Arabelli.
Mimo tego, podążyła jego śladami.
Akademia – bo tak zwykło się nazywać
miejsce, w którym się znaleźli – była postawnym, kilkupiętrowym budynkiem o
czarno-szarych murach i sześciokątnych wieżach w każdym rogu konstrukcji.
Otoczona była wieloma hektarami ogrodu i bujną roślinnością, która zdawała się
wyglądać niemal bajkowo. Bajka to nie
było jednak dobre określenie na to, co ich czekało.
Ich
przewodnik nazwał to szkoleniem, ale Ara polemizowałaby na ten temat i
przystała raczej na szkołę przetrwania. Starała się skupić na cudownych
widokach i zapamiętać jak najwięcej niezwykłych szczegółów, ale obawiała się,
że ten wspaniały krajobraz nie mógł osłodzić jej przeżyć, które ją czekały.
Na samym
początku zaprowadzono ich na posiłek. Wielka jadalnia była wypełniona, zastawionym
po brzegi przeróżnymi potrawami, stołami, a cała sala była oświetlona jedynie
za pomocą świec. Wysokie na kilka metrów okna zasłonięte były grubymi,
czerwonymi kotarami.
Zasiadła do
jedzenia, nie będąc pewną czy to bezpieczne. Ostrzeżenie Jo brzęczało jej w
głowie, ale z drugiej strony, nie była w hotelu, a nie mogła przecież umrzeć tu
z głodu. Nałożyła sobie, więc wszystko, co tylko wpadło jej w oko i bez
zawahania pochłonęła całą zawartość swojego talerza, by na deser popchać
wszystko kawałkiem wyśmienitego ciasta.
Nim zdążyła
ruszyć się z krzesła w poszukiwaniu łazienki, zaczepiły ją dwie dziewczyny z
zapytaniem czy zechciałaby być z nimi w pokoju. Niemal się zgodziła, gdy znikąd
pojawił się obok ten przerażający facet i oznajmił, że przydziały zostały już
dokonane.
Dostała pokój z podwójnym łóżkiem
tylko dla siebie. Zastanawiała się, czy było to specjalnie wyróżnienie, czy
raczej chciano odizolować ją z jakiś powodów od reszty grupy. Była jednak zbyt
wykończona by wnikliwiej to przeanalizować.
Udała się do łazienki, która była
wyjątkowo dobrze wyposażona, co pozwoliło jej zrobić wszystko wokół siebie.
Zdziwiło ją, że jej bagaż czekał przy drzwiach wraz z kilkoma kompletami ubrań,
zapewne do celów treningowych. Padła na miękką, subtelnie pachnącą pościel i od
razu oddała się objęciom Morfeusza.
Kolejny dzień rozpoczął się
zdecydowanie za wcześnie. Mogłaby spędzić w tym pokoju jeszcze kilka dobrych
godzin. Niestety, nowe wyzwania wzywały, niezależnie od jej woli.
Śniadanie było równie obfite i
smakowite, co kolacja i obawiała się, że z tak pełnym brzuchem nie da rady się
ruszyć.
- Dzisiaj pokażecie na co was stać i czy w ogóle jest sens,
żebyście tu przebywali - oznajmił ich wczorajszy opiekun z cwaniackim
uśmieszkiem, który nie wróżył niczego miłego. Starała się skupić na planowaniu
poprawnej prezencji i odgoniła niechciane obawy w odległe zakamarki umysłu.
Pierwsza część zajęć odbywała się
na zewnątrz, gdzie od razu skierowała swoje kroki. Tak jej się przynajmniej
wydawało, dopóki nie zorientowała się, że każdy korytarz wyglądał tak samo i
nie potrafiła zupełnie połapać się w terenie. Już miała wracać na stołówkę po
wskazówki, gdy dostrzegła znajomą twarz.
- Jo! - zawołała żwawo do niego
podchodząc. - Wiesz jak dotrzeć na pole treningowe?
- Do końca tego korytarza i w
prawo, potem kawałek prosto i po lewej zobaczysz wielkie, czarne drzwi -
objaśnił cierpliwie, gestykulując przy tym rękoma. Nie mogła pohamować
uśmiechu, gdy obserwowała go w takim nastroju. Wyglądał prawie jak zwykły
nastolatek, a nie młodociany, płatny morderca.
Od razu odwzajemnił ten prosty i
szczery gest.
- Dzięki - wymamrotała, nieco
onieśmielona jego zachowaniem.
- Powodzenia - odparł jedynie,
ruszając w dalszą drogę. - I Ara - przyciągnął jej uwagę na odchodnym. - Nie
popisuj się za bardzo.
****
Pozdrowienia z Włoch :)
Pozdrowienia z Włoch :)